Kora. Dziecko słońca

„Kora. Dziecko słońca”
reż. Adam Opatowicz
Teatr Polski w Szczecinie

Boska „Kora. Boska” Katarzyny Chlebny w krakowskim Teatrze Nowym Proxima, świetne „A planety szaleją...” w stołecznym Teatrze Współczesnym czy „Kora. Falowanie i spadanie” z brawurową rolą Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. To teatralny pochód Kory przez polskie sceny tylko w ostatnich latach. Do tego grona dołącza Teatr Polski w Szczecinie. Na tle wymienionych, jeśli idzie o teatralny rozmach, to propozycja dość skromna, bo to zaledwie ascetyczny monodram z dwójką muzyków i wizualizacjami. Jednak w przestrzeni znaczeń i sensów, w sile emocjonalnego uścisku, to przedsięwzięcie bezkresne, a przy tym nieznośnie piękne i mądre.


Obiektywne pisanie o twórczości Kory i jej muzycznym pendancie w postaci Maanamu (zarówno Ona jak zespół to bezdyskusyjnie dzieła sztuki, stąd to określenie) jest absolutnie niemożliwe. Przynajmniej dla mnie i pewnie szeroko pojętych pokoleń 40+. Niemal każda z jej piosenek przypisana jest do konkretnego wspomnienia, wydarzenia czy osoby z przeszłości. To indywidualne, subiektywne, a może wręcz intymne (przestrzeń uniesień). To dla każdego „ścieżka dźwiękowa” najważniejszej części osobistego filmu, jeśli mogę pozwolić sobie na tak wyświechtaną i tandetną metaforę. Idę o zakład, że dziś te najbardziej kultowe z utworów Maanamu są doskonale znane obecnej młodzieży i też służą im za podkład muzyczny ważnych chwil. A to dowód na to, że Kora jest nieśmiertelna!


Nie chcę rozpisywać się na temat ważności i znaczenia Kory dla polskiej estrady czy sztuki muzycznej. Podobnym truizmem byłaby próba ubierania w słowa życiowej mądrości Olgi Aleksandry Sipowicz z domu Ostrowskiej, primo voto Jackowskiej. Nie myślę tu o tekstach piosenek, a tak naprawdę wysokiej próby poezji, ale o tym, co artystka mówiła poza sceną. Jej głos zawsze był ważny, wyrazisty, silny i słyszalny, a przede wszystkim odważny. Mówiła o polityce, światopoglądzie, walczyła o prawa kobiet, o szacunek czy tolerancję, itd. Pełna lista tematów zajęłaby by wiele stron, ich omówienie kilka tomów. Zresztą napisano o niej tysiące tekstów, kilka książek, nakręcono filmy, nagrano podcasty i namalowano obrazy, a nawet murale. Uznajmy zatem, przez oczywistą aklamację czytelników, że mamy do czynienia z postacią zjawiskową i ikoniczną. Mogę jeszcze uciec do typograficznego eksperymentu: wstawiam poniżej trochę kropek, gdzie każdy może (choćby symbolicznie) napisać albo pomysleć sobie co chce. Ok? Oto one:

………………………………………………………………………………………………………………………………………………………
…………………………………………………………………..……………………………………………………………..……………………
………………………………………..……………………………………………………………..………………………………………………
……………..……………………………………………………………..……………………………………………………………..…………
…………………………………………………..……………………………………………………………..…………………………………….


Adam Opatowicz, najwierniejszy admirator poetyckiego dekadentyzmu zabiera widzów w podniecająco niebezpieczną podróż do onirycznej galaktyki, w której planety szaleją, szaleją, szaleją, i śmieją, się śmieją, się śmieją. Nikt tak jak On nie czuje osławionego krakowskiego spleenu, nikt tak jak On nie potrafi ponurej apatii (sic!) zamienić w melancholię. Znów udało mu się rozgonić ciemne skłębione zasłony i gniew zamienić w kochanie. Czułość z jaką Opatowicz podchodzi do wszelkich zdarzeń poetyckich jest niewytłumaczalna, niepojęta, ale z pewnością skuteczna. Estradowy blichtr towarzyszący Korze przez znakomitą część jej życia tylko zaznacza, szkicuje dwoma skrajnymi „koncertowymi” scenami. Między nimi powołuje umowną pauzę, podczas której pozwala widzowi wniknąć w serce i umysł Kory, pozwala odkryć jej najskrytsze sekrety. To nie publicystyka, ale cytaty z pamiętników, w których zawsze mówiła sercu, aby sercem było. Między piętnastoma piosenkami umieścił krótkie sekwencje, opisy najważniejszych wydarzeń z życia artystki, jej przemyślenia i refleksje. Niezwykłym jest to, że te zaledwie kilkunastozdaniowe konstrukcje układają się w pełnowymiarową opowieść. To wrażenie zapewnia powiązanie tekstów z następującymi po nich utworami, przy czym owa korespondencja nie musi wyrażać się w słowach, ale może też w nastroju utworu. To wszystko czyni teatralny wieczór do innych niepodobnym.

Adrianna Szymańska nie próbuje Kory naśladować. Nie sili się na powtórzenie gestów, ruchów, spojrzenia, grymasów, maniery mówienia, pomija nawet tak charakterystyczne reranie. Adrianna Szymańska Korę porostu rozumie i czuje. To wystarczyło by, mimo braku owej inscenizacji, móc uwierzyć w każde wypowiedziane w postaci słowo. Od pierwszych minut spektaklu widać jak wiele pracy włożyła, by ów efekt uzyskać. Czuć tu pełne zaufanie reżysera do aktorki i odwrotnie. To pełne zatracenie, przy tożsamej kontroli i dystansie do wszystkiego co mówi i robi w roli. Pełna perfekcja, a może nawet brawura. Jeśli wsłuchać czy wczytać się w wywiady sprzed premiery, w których odżegnywała się od prywatnej fascynacji muzyką i postacią Kory, to owa transfiguracja zyskuje jeszcze bardziej na sile. Efektowi który osiągnęła blisko jest bowiem do laboratorium, ale takiego badającego duszę, nie ciało (i nie jest to żaden kościół).

Na osobne uznanie zasługuje wokalna kondycja Szymańskiej. Ta także zachwycająca. Każda z jej piosenek, także dzięki wyjątkowej aranżacji (o czym zaraz), to znów pełne mistrzostwo. Aktorka zmienia barwy głosu, formę czy stylistykę na przysłowiowe „pstryk”. Kiedy trzeba jest delikatna i czuła, kiedy trzeba drapieżna. Oniryczna, melancholijna, a za chwilę bezwiednie oddana wibracjom rockowego brzmienia. Całość ozdabia wyrazistość i… WYRAŹNOŚĆ. Zapisałem majuskułą, bo odnoszę wrażenie, że dziś wielu artystów zapomniało o językowej poprawności – odpowiedniemu akcentowaniu i starannej dykcji. Tu wybrzmiewa każde słowo i każde jest zrozumiałe (!). Brawo!

Nowe aranżacje utworów Maanamu zaproponował Krzysztof Baranowski. Zdaje sobie sprawę jak wielkim wyzwaniem musi być „usłyszenie” na nowo tak ikonicznych piosenek. Baranowski zrobił to odważnie, ale przy wielkim szacunku do oryginalnych melodii. Jego transkrypcje sięgają do wczesnych brzmień nurtu elektro, ale są wzbogacone rasowym brzmieniem gitary basowej (Łukasz Wons). Nowe aranże „Szału niebieskich ciał”, „Lipstick on the glass” czy „Kocham cię kochanie moje” to najprawdziwsze muzyczne petardy! Bardzo cieszę się, że Teatr zdecydował się na rejestracje interpretacji Baranowskiego i Szymańskiej. Ich odczytanie muzycznych ikon Maanamu i Kory to jakość sama w sobie. Czekam na tę płytę. Wielki szacun także dla scenicznych figur obu muzyków – Baranowskiego i Wonsa – którzy wykonują muzykę na żywo z niesłychaną precyzją i w skupieniu godnym mistycznej celebracji, a nie rozrywce.

Michał Materna, autor video także sięgnął do wizualnej stylistyki czasów porodu „wczesnego elektro”. Cóż Commodore i Atari miały ograniczone możliwości graficzne ;-) Znakomite toto nawiązanie. Obok „zgrafityzowanych” archiwaliów na wielkoformatowym ekranie, stanowiącym horyzont sceny, pojawia się też (multiplikuje) sama Szymańska. W ilustracji pięknego „Kocham cię kochanie moje” gdy filmowa egzemplifikacja aktorki zalewa się łzami, przykład z niej bierze cała widownia. Serio! Ładne to…

Na uznanie zasługuje reżyseria świateł Michał Charko. Po pierwsze to nowoczesne technologie oświetleniowe nowego teatru, po drugie – ich kreatywne poprowadzenie. A dzieje się to ze zrozumieniem intencji reżyseria i aktorki. Ciekawe jest światło „koncertowe”, które choć miga i błyska, nie rozżarza sceny i postaci. W wielu scenach można dostrzec wyraźną grę Szymańskiej-Kory z… cieniem. Światło nie oświetla (chroni?) wstydu, spleenu, porażki, zawodu czy bólu. Światło wydobyta zaś to co pozytywne, piękne, radosne. Proszę zwrócić uwagę (Drodzy widzowie) kiedy Kora patrzy Wam w oczy, a kiedy nie…

„Kora. Dziecko słońca” to kolejna propozycja maratonu premier w nowym (!) Teatrze Polskim. Mimo bardzo kameralnego charakteru okazuje się jednak jego dotychczasowym zwycięzcą. Bez monstrualnych dekoracji, bez ociekających złotem kostiumów, bez kilkunastoosobowej obsady, bez pełnego składu orkiestry… Ot piękna siła teatru i moc aktorskiej rzetelności. Twórcy spekatklu spokojnie mogą stanąć (teraz) na raz, ze słońcem twarzą w twarz...

 

Fotografia: Włodzimierz Piątek